penelopa i mandarynki
Jedzenie w kulturze, Książki, Rozważania, W kuchni

Opowieści z kokonu: „Penelopa i mandarynki”

Mandarynki większości z nas kojarzą się z błogością. Głównie z okresem zimowym, a konkretniej – z grudniowymi świętami. Ciepło, wolne dni i zapach obieranych cytrusów… Czy jest coś piękniejszego?

U mnie w rodzinnym domu owoce na zimę zawsze upychało się w przestrzeń międzyokienną przy balkonie. Taka ot, ekologiczna lodówka. Trzeba przyznać, że poza praktycznością tego rozwiązania, była ona dość ozdobna (i na szczęście nikt u mnie nie wpadł na to, by upychać tam kiełbasy). Niektórych ten wynalazek co prawda zaskakiwał, ale dla mnie był czymś oczywistym. Ba, do pewnego momentu wydawało mi się naturalne, że przecież każdy trzyma w oknach owoce.

Z jednej strony mandarynki budzą skojarzenia z zimą – mroźną i nieprzyjemną, a jednak uzupełnioną wieczorami w przytulnym domu. Z drugiej przemawia przez nie jakaś tęsknota za krajem ciepłym. Za poczuciem promieni słońca na twarzy, które ogrzewają w odmienny sposób niż kaloryfer przy policzku (tak, można się tak poparzyć).

Te niewielkie owoce budzą więc sprzeczne, a jednocześnie tak spójne skojarzenia. Są nośnikiem ciepła.

W dzieleniu się mandarynkami odnaleźć można pewną magię. Dzieląc się nią, jednocześnie dzielimy się tym wspomnianym już ciepłem. Mimo że każdy chce zjeść cały obrany owoc, niemal zawsze ustępuje i daje drugiej osobie choćby jedną cząstkę. 

Kolejne spostrzeżenie: z mandarynkami jest jak z ziewaniem. Przy obieraniu tryskają one swoją energią i każdy w pobliżu wie, że będzie ona jedzona. Jakby z automatu każdy nabiera na nią ochotę. Sięga się więc po własną albo żebrze o połówkę tej już obranej. I ciężko jest obejść się smakiem.


W oczekiwaniu na święta biorę więc ze sobą mandarynki, kubek z herbatą i książkę. I owijam się w listopadowy kokon z koca. Bo okres na przestrzeni od listopada do marca to czas obniżonej aktywności. Jasne, wiadomo, że ruch pomaga na sezonowy brak energii, ale jednocześnie… kocyk, książka i smaczne przekąski pomagają w przetrwaniu.

Penelopa i mandarynki

Do czytania: Krystyna Grzybowska, „Penelopa i mandarynki. Reportaż z podróży po Grecji”, wydanie I, „Nasza Księgarnia”, Warszawa 1959.

Książka z którą umościłam się wygodnie w kokonie to reportaż z pierwszej po wojnie polskiej zorganizowanej wycieczki do Grecji, która odbyła się w grudniu 1957 roku. Wspomniana w tytule homerowska Penelopa uosabia stan oczekiwania, który pojawia się we wspomnieniach z podróży. Najpierw – czekanie na ogłoszenie daty opóźniającego się wyjazdu, na dotarcie do Aten, a i widoczne jest ono wśród spotykanych przez autorkę kobiet. A co z mandarynkami? Te także są wyglądane, a zakup całej ich siatki (w Grecji tańszych od jabłek) stał się koniecznością nawet w obliczu ograniczonych funduszy. W końcu wszelkie cytrusy w latach 50. ubiegłego wieku darzono wysokim szacunkiem z racji na ich trudną dostępność.

Jak to zwykle dzięki książkom się zdarza, możemy przenieść się na chwilę do greckiej zimy, czyli praktycznie naszej wiosny. Ciepły rześki wiatr, ożywczy deszcz, no i ten zapach mandarynek… Przynajmniej to ostatnie można mieć pod ręką, bez czekania.

W kubku: Dilmah, herbata czarna z aromatem mandarynki

Herbaciane niuanse smakowe niemal zawsze gdzieś mi uciekały, choć jest parę chlubnych wyjątków. Z tego też powodu, zamiast określać się jako herbacianego ignoranta, zrzucę winę na jakość napojów, po które zwykle sięgałam. Nie łudźmy się, ma to znaczenie. Wyjątek stanowi chyba tylko tzw. zimowa herbata ze wszystkim – czyli z syropem, imbirem, goździkami, owocami i tym, co jeszcze się tam zmieści do kubka. W pozostałych przypadkach smaku tak łatwo oszukać się nie da. 

Powyższa, choć nadal z tych „torebkowych”, to spełnia swoje zadanie jako towarzysz lektury. Aromat mandarynek jest wyczuwalny w zapachu, a podbija go dodatkowo skubana obok mandarynka. A właściwie to cały ich stos. Musi wystarczyć na 247 stron.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *