Kulinarne podsumowanie 2023 roku
Miniony rok stał pod znakiem kilku odkryć, zachwytów dużych i małych, prozy codziennych kanapek i jedzenia na mieście. Udało się wypróbować kilka nowych przepisów – i tak mniej, niż bym chciała. Bo jak zwykle ambitnie postawiliśmy sobie za cel, że będziemy raz w tygodniu na talerzu wyląduje coś nowego. I pojawił się także plan tematyczny, a jakże! Czyli „przerabianie” kuchni z różnych części świata. Najlepiej na podstawie książek kucharskich, które namiętnie kupuję, choć niestety nie zawsze z nich korzystam.
I co z tych planów wyszło? Już na samym początku dosłownie przejadłam się ideą poznawania kuchni świata, kiedy mój chłopak przygotował Chakalakę, zostawił mnie z wielkim garnkiem tej afrykańskiej potrawy, a sam pojechał na delegację. Z założenia miał to być obiad na dwa dni, w praktyce byłby raczej na tydzień i nie dla jednej osoby, a całej wioski.
Poza tym, piękne wizje często przygniata proza codziennych kanapek, więc koniec końców i tak częściej jedliśmy makaron z sosem, niż zagłębialiśmy się w aromatycznej krainie niepoznanych jeszcze smaków…
Lecz gdy tak dzisiaj przeglądam zeszłoroczne zdjęcia jedzenia – bo te w większości przypadków robię, irytując przy tym tych, co chcą zjeść w spokoju – to widzę, że wyszło całkiem nieźle. Nowych potraw było całkiem sporo, a i na mieście kilka rzeczy również się skosztowało. Więc nie ma co marudzić!
W pierwszych miesiącach (i na fali nowej książki, którą otrzymałam na święta) powstawały dania kuchni koreańskiej. Tutaj smażony kurczak według przepisu Wioli z Pierogi z Kimchi, który znajduje się także w pozycji „Pierogi z Kimchi. Koreańskie smaki dla każdego”. I właśnie sobie o nim przypomniałam, więc niebawem powtórzymy. Może tym razem w innej wariacji, bo i wersja miodowa jest równie zachęcająca. Sama książka kucharska podzielona jest na wygodne „stopnie wtajemniczenia”, opierające się nie tyle na umiejętnościach, co na poznawaniu coraz bardziej zaawansowanych produktów koreańskiej kuchni. Pomysł dobry, który daje szansę na mniejsze zniechęcenie się początkujących, którzy (jak i ja) często rzucają się radośnie na recepturę o zbyt długiej liście składników. I zatrzymują się zdezorientowani w 1/3 przepisu. I zrezygnowani decydują się na zjedzenie jajecznicy.
Chyba faworyt roku, czyli danie na podstawie przepisu z książki „Słodko kwaśna historia czyli wszystko, co chcieliście kupić w wietnamskich sklepach, ale baliście się zapytać” autorstwa Ngo Van Tuonga. Ta niepozorna książka licząca 152 strony dzieli się na cztery części. Pierwsza to opowieść o Stadionie Dziesięciolecia i Jarmarku Europa z perspektywy wietnamskiej społeczności w Polsce. Kolejna, to opowieści poszczególnych osób, w których punktem wyjścia do wspomnień staje się ulubiony, tradycyjny wietnamski posiłek, zwykle zapamiętany z dzieciństwa. Trzecia – w zasadzie tytułowa część – to opis poszczególnych tradycyjnych dla tej kuchni produktów. Ostatni rozdział zawiera kilka wybranych wietnamskich przepisów, między innymi tych, o których wspominają wcześniej jej bohaterowie. Znajdziemy tu recepturę na pho, sajgonki, ale też smażone banany w cieście. Najbardziej wpadła mi w oko jedna pozycja, na kotleciki bún chả – czyli lepko-słodka, wyrazista, mocno zgrillowana poezja.
Pierwsze wyjście z zimowego mroku i namiastka plenerowych imprez to lokalny festiwal food-trucków. Mimo, że było jeszcze dość zimno, to po sezonowym uśpieniu nie odpuszcza się okazji do posiedzenia na zewnątrz. I faktycznie bardziej niż jedzenie liczyło się samo poprzebywanie na powietrzu wśród ludzi.
Pizza i zimne piwko przed kinowym seansem stało się w tym roku swoistym rytuałem. Jak wyjście na film, to obowiązkowo trzeba zebrać się wcześniej i zjeść coś w małej pizzerii w części gastronomicznej tuż obok. Od teraz, niczym pies Pawłowa, ślinię się na wzmiankę o kinie. Ta konkretna pizza bardziej przypomina jej piekarnianą, „drożdżówkową” wersję – jest mięciutka, niezbyt spieczona, z kilkoma plastrami tłuściutkiego boczku i ciągnącym się serem. Niby mało bogata, a jednak smakuje wybornie.
Odważne posunięcie z mojej strony, czyli ananas smażony w cieście z ulubionej wietnamskiej knajpki. To też trochę też moje wyjście poza strefę komfortu, bo zawsze zamawiam tam to samo danie… Niczym Miranda w pewnym odcinku „Seksu w wielkim mieście”. Na inny główny posiłek jeszcze się nie odważyłam. Przyjdzie i na to czas.
Innym słodkim odkryciem było Kaffe Bageri Stockholm – szwedzka kawiarnia z wypiekami przygotowywanymi na miejscu. W menu znajdują się bułeczki cynamonowe, kardamonowe, szafranowe… a sezonowo także z jagodami. Wszystkie są cudownie maślane, a kawa także jest znakomita. Odwiedziłam dwie lokalizacje w Krakowie, a inne znajdują się jeszcze we Wrocławiu i Warszawie. Aha, i naprawdę, warto postać w kolejce.
Tradycyjnie już odwiedzony kłodzki Kavosh podczas urlopu w tamtych okolicach. Zarówno stoliki na zewnątrz, jak i środek kawiarni jest bardzo przytulny. Wybór deserów i smakowych kaw jest spory, i sama zjadłam ich tam chyba zbyt dużo. A szarlotka na ciepło podana z lodami znalazła miejsce w mym sercu.
W okolicach Halloween upewniłam się co do mojej miłości do bytomskiego Kery Burger. Jak na razie nie spadają z pierwszego miejsca na podium w moim prywatnym rankingu – a muszę przyznać, że trochę burgerów to już zjadłam.
Jeszcze więcej słodkości na koniec roku, czyli turecka piekarnia Çay la Simit w Krakowie. Wybór wypieków jest tam ogromny: zarówno słodkich, jak i wytrawnych. Ponadto w tym miejscu można także zamówić zestaw śniadaniowy, który widzę, że jest przez innych zachwalany. Myślę, że wrócę kiedyś go spróbować, bo tym razem brałam tylko kilka rzeczy na wynos.
A postanowienie na 2024?
Proste. Smakować jeszcze więcej.