Krem dla tego, kto ma najdłuższe wąsy
Moja ulubiona bajka z dzieciństwa. Wiem, jak często to zdanie pada na tym blogu, jednak w przypadku „Przygód kota Filemona” jest ono w stu procentach prawdziwe. No, może do tej kategorii zaliczają się jeszcze Muminki. I Smerfy. I Kubuś Puchatek. I jeszcze.. a, nieważne. Powiedzmy po prostu, że jedna z tych bardziej lubianych.
Nikomu, kto ma dwa koty w domu, w szczególności z podobna różnicą wieku, nie umknie realizm tej bajki. Zawsze jeden z nich (wiadomo który) jest posiadaczem jakby odrobinę mniej bystrego spojrzenia oraz zupełnego braku dorosłej kociej gracji. W przypadku dzielenia mieszkania z kotem, widok spadających talerzy, garnków i doniczek jest na porządku dziennym. W sytuacji, gdy w domu znajdują się 2+ futrzane osobniki, dochodzą jeszcze spadające koty same w sobie. Z najwyższych szafek, z łóżka, w konfiguracji zepchniętej pojedynczej lub w wersji splątanej, nie aż tak uroczej, jak mogłoby się wydawać. Mimo częstych zatarć w tej kociej relacji, zwykle potrafią one świetnie współpracować w kwestii kradzieży jedzenia z kuchni. Mają one opracowaną do perfekcji zdolność zrzucania garnków i grzebania po szafkach. Nawet po lodówce. Serio.
A wyobraźcie sobie, że mam jeszcze psa. Zbrodnia doskonała.
W jednym z odcinków „Przygód…” krem dla tego, kto ma najdłuższe wąsy jest czymś, co Bonifacy bierze za słodką obietnicę nagrody po całym pracowitym dniu, spędzonym głównie na spaniu na różnego rodzaju powierzchniach. Na końcu okazuje się, że nie jest to wcale deser, a pianka do golenia (taki plot twist!).
Według kociego marzyciela, jeszcze przed doznanym rozczarowaniem, obiecany krem ma być słodszy od śmietany, a lżejszy od chmurki. Podobno koty nie rozpoznają słodkiego smaku. A przynajmniej tak gdzieś kiedyś słyszałam. Nie wiem jednak, jak się ma do tego fakt, że kiedyś mój kot pozostawiony na chwilę sam na sam z tortem, zlizał z niego całą polewę. I trochę nadgryzł boki. Może urzekła go konsystencja, może urokliwe zdobienia, po których żaden ślad już nie pozostał.
Jak wiadomo, poza zjadaniem w samotności tortów, koty uwielbiają także ciepło. I to bardzo. Do tego stopnia, że kiedyś znalazłam jednego z nich za kaloryferem. Na szczęście udało mu sie wydostać z tej pułapki bez szwanku i bez rozkręcania całej instalacji. Nie mam pojęcia jak tak wąska przestrzeń mogła pomieścić gabaryt kota, ale jest całkiem prawdopodobne, że uprzednio trochę się roztopił. W związku z tym uznaję, że wymarzony koci deser nie może być zbyt zimny. Ciepły, kremowy budyń będzie idealny. Może nie jest lżejszy od chmurki, ale myślę, że i tak wystarczająco spełnia wymogi.
Odtwarzając ten niepowstały w bajce deser, po troszę spełniam marzenia zgłodniałych kotów, a trochę swoje własne. Może nawet bardziej własne, bo tego kremu zwierzętom jednak nie radziłabym podawać. Można jednak po zjedzeniu pozostawić puste miski z resztkami i udawać, że nie widzimy kociej imprezy na stole.
Koci krem, czyli domowy budyń na żółtkach
2 porcje (lub 3 małe)
1,5 szklanki mleka
2 żółtka
1 łyżka skrobi ziemniaczanej
2 łyżki cukru
odrobina esencji waniliowej
łyżeczka masła
Żółtka, cukier, esencję, masło i połowę mleka umieścić w rondelku. Podgrzewać na małym ogniu, stale mieszając trzepaczką. W pozostałym mleku dokładnie rozpuścić skrobię ziemniaczaną. Gdy mleko z żółtkami będzie już prawie się gotować, dodawać stopniowo miksturę ze skrobią, kontrolując konsystencję. Cały czas dokładnie mieszać, aż do zgęstnienia i zagotowania. W razie potrzeby dolać czystego mleka i dokładnie rozprowadzić. Nałożyć porcje do miseczek, dodać drobne owoce (u mnie borówki). Podawać z obowiązkowym biszkopcikiem, oczywiście najlepiej z kocim języczkiem.
Wyczuwam tu pewną aluzję do Szyszki..
Ależ oczywiście. Nie zaprzeczam. Ale tort zjadła Kazia.
Uwielbiałam Bonifacego 🙂 deser wygląda pycha.
ja już wpadam na ten deser i kocią imprezę!
Uwielbiałam tę bajkę, a koci deser na pewno pysznie smakuje 🙂
Pamiętam bajkę z dzieciństwa. Deser wygląda pysznie!
Oj zjadłabym taki deserek, ale niestety jestem na diecie. Ale boróweczki chętnie zjem 🙂